ďťż

CiEkAwOsTkI o ZwIeRzĘtAcH

TRZECH PANÓW NA UCHODŹCTWIE…

Problemem polskiej emigracji nie jest to, że wyjechało nie do końca wiadomo, ile milionów ludzi. Problemem jest to, że ucieka śmietanka polskiego społeczeństwa, która w pracy poniżej swoich kwalifikacji odnalazła spokój, odwiesiła swoje marzenia na wieszaku i zamierza dokonać żywota wszędzie, byle nie nad Wisłą. I nikt nie planuje wracać. Nawet w żartach.

Nie planowałem zostać korespondentem zagranicznym 3obieg.pl. Tak wyszło – ruszyłem w świat obiecując sobie, że skoro czeka mnie już właściwie tylko starość, spełnię kilka młodzieńczych marzeń. W czasach, kiedy Polakom odbijały się ostatnie resztki Planu Balcerowicza (będącego faktycznie planem Goeffrey’a Sachsa), pomyślałem sobie, że przynajmniej połowę każdego roku będę spędzał pod żaglami. To oczywiście były nieprzytomne jawienia młodzieńca – o ile żagle pozwalają na przetrwanie bez gotówki nawet i pół roku, o tyle przez drugie pół roku trzeba gdzieś pracować. Z czasem oprócz konieczności wypełnienia własnego garnka, odkryłem, że dookoła niego stoi niemała gromadka dzieci. Zapomniałem więc o żaglach, zająłem się dziennikarstwem.
Teraz rzuciłem się w wir wielkiej fali migracji – dziennikarstwo w wydaniu polskim też okazało funta kłaków warte. Co innego, gdybym był członkiem PO czy PiS. Ale nie jestem.

Rzuciłem się w wir wielkiej fali migracji – nie tej, o której wspominał w każdym sejmowym wystąpieniu Donald Tusk, ale tej drugiej – o której w tajemniczy sposób milczą dzisiaj media. A szkoda, bo ta druga fala jest daleko ciekawsza.

Polacy, którym udało się wyjechać kilka lat temu spoczęli na laurach. Albo się rozpili, albo skończyli w rzeźniach, albo na polach angielskich i skandynawskich farmerów. Lepiej nie spotkać ich nocą na ulicach Brixton, czy Londynu – zaczepią na pewno. Po akcencie poznają innego Polaka i dla czystej zasady dadzą mu łupnia. Dlaczego? Bo jest Polakiem i jeszcze o czymś marzy. A ci, którzy jeżdżą dzisiaj, wciąż mają marzenia.
W drodze do mojego marzenia osiadłem w ośrodku wczasowym na Wyspach Brytyjskich. Dostałem pracę w kuchni. Najprostszą – na szmacie. Za najniższą stawkę. W mieście, które już od stacji kolejowej wita przyjezdnych polskim sklepem z najprawdziwszymi polskimi produktami i polskim personelem, który uliczną polszczyzną jest w stanie skierować każdego w dowolne miejsce w mieście.
W samym ośrodku także króluje język polski – w pomieszczeniach pracowniczych i barakach dla zatrudnionych.

Ja trafiam do segmentu z trzema panami. Jeden jest moim rówieśnikiem, jeden mniej więcej o 10 lat starszy. Trzeci jest najmłodszy z nas. I najlepiej przygotowany, bo skończył w Londynie college kucharski – jego matka znalazła się w pierwszej fali emigracji. Dlaczego trafił tutaj?
- Przygotowanie zawodowe mam dobre, ale… szukają ludzi z doświadczeniem – wzrusza ramionami. – Przyjechałem popracować z dala od domu w Londynie. Żeby nabrać tego doświadczenia. Za pół roku dostanę normalną pracę. Za normalne pieniądze.
Bo trzeba przyznać, że zarobki w ośrodku nie rozpieszczają.
Krzysztof, w Polsce inżynier, na wyspach kelner, i tak uważa, że jest mu lepiej niż było w kraju. Tym bardziej, że pod koniec pobytu w Polsce miał kłopoty ze znalezieniem pracy.
- Na rachunki mi wystarcza – opowiada po drugim sezonie w ośrodku. – Zostanę tu. Może zaczepię się w innej pracy. Nie, nie w Polsce.
- Pracowałem w podobnym ośrodku, ale na północy – to Marcin, mój rówieśnik. Jest lingwistą. Zna biegle trzy języki obce, chce się uczyć chińskiego. Do Polski nie wróci, bo po pół roku pracy chce się wybrać do Manili. Tam ma dziewczynę, którą poznał w sezonowej pracy na Wyspach. Z nim rozmawiamy najdłużej. O podobieństwach upadającego Imperium Brytyjskiego do ostatnich wieków Bizancjum. O Polsce też trochę, ale przyszłości żaden z nas z krajem nie wiąże.
Pod oknami przechodzą Węgrzy.
- Oni tworzą bardziej zgraną grupę niż Polacy – to inżynier. Zmieniamy temat i rozmawiamy o mniejszościach. Wkrótce okazje się, że na ścierkach i zmywakach z równym, co Polacy zacięciem zasuwają także Hiszpanie.
- Naprawdę źle musi być w Hiszpanii, skoro Hiszpanie są w tym ośrodku – śmieje się lingwista. No, ale oni mają dokąd wracać. My, uznajemy zgodnie, już nie.
Tags: emigracja, Londyn, polska, PRACA, Wielka Brytania, wyspy

Napisane przez: Pawel Pietkun

xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Egoizm, marzenia o kraju – AnnoZofio, mam szóstkę dzieci, które muszę wykarmić – a przynajmniej wziąć odczuwalny udział w ich wykarmianiu. Nie ma żadnego argumentu za Polską Tuska – tym bardziej, że nie zanosi się na zmiany i innej na razie nie będzie. Wszyscy zajęli się gadaniem po próżnicy, wszyscy obiecują sobie jak tu będzie pięknie, tylko że dane makroekonomiczne nie kłamią. Ani prognozy, które na ich podstawie można sobie przygotować (zresztą – one są już gotowe). Nie będzie cudu nad Wisłą. Będzie dożynanie społeczeństwa i silny podział na klasy. Dwie, bogatych i biednych – bo klasa średnia za kilka miesięczy będzie leżała na deskach. Na Wyspy już nie wyjadą, bo IIzba Lordów zamknie granice dla imigrantów – również z Polski. I z przyjemnością siedziałbym w Polsce i próbował coś robić, względnie mówić (jak wszyscy) o tym, że jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie. Ale nie będzie. A ja muszę się zająć dziećmi, które miały to samo nieszczęście urodzić się tu i teraz.
3obiegu nie osierocę oczywiście – dzisiaj w nocy kolejna opowieść imigracyjna i analiza najbliższej przyszłości Polski (w odrębnym tekście).
Wrócę tylko w przypadku wojny. Dopóki się Polska powoli toczy na własne życzenie do rynsztoka Europy, zatrzymać jej nie ma jak.
Xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
Zastanówmy się czy życząc mu dobrze, powinniśmy życzyć mu powrotu. Może życzmy sobie by stało się u nas tak dobrze, że zechce wrócić.
TP


Trzech panów na uchodźctwie. Lordowie

Tak do końca nie wiem, czy my, imigranci na Wyspach Brytyjskich lubimy Brytyjczyków. To prawda – traktują nas z góry. Jak służbę. Z drugiej strony to my jesteśmy u nich, oni dają nam pracę, i mimo tej, często nieukrywanej lekkiej wobec nas pogardy, pozwalają nam zachować godność. Bo w Polsce zachować godność graniczyło z niemożliwością. A większość z nas zapomniała w ogóle co to takiego.

Polaka na brytyjskiej ulicy można rozpoznać po akcencie. I pewnych szczegółach w korzystaniu z czasowników angielskich. Większość z nas czasowniki nieregularne języka angielskiego ma głeboko w zadku i, mówiąc na skróty, traktuje je jak każdy inny czasownik.
- Czy popełniam takie błędy? – zastanawiałem się dzisiaj pilnując wyjątkowo i wymowy, i gramatyki angielskiej podczas spaceru w centrum niewielkiego miasteczka na południe od Londynu. Rozmawiałem z moimi nowymi kolegami z pracy, szukając angielskiego telefonu na kartę. Ten telefon to trochę nowy pomysł, trochę konieczność, bo w ciągu tygodnia muszę otrzymać numer ubezpieczenia społecznego i założyć konto bankowe. O ile brytyjskie władze podatkowe, choć niechęnie, zniosą imigranta bez telefonu, o tyle dla każdego banku to warunek sine qua non założenia konta na Wyspach.Atlas na Wyspach

Chyba tylko raz w życiu bardziej niż dzisiaj starałem się mówić poprawną angielszczyzną – na jednym z egzaminów w Polsce, w czasach studenckich.
- Szukam polskiego kościoła – słowa skierowane do mnie przez starszą panią wyglądającą na brytyjską emerytkę rozwiały moje wątpliwości, co do umiejętności wtopienia się w angielski tłum. I umiejętności wyławiania Polaków z tłumu.
Ze wstydem sam przed sobą przyznałem, że choć uważam się za katolika, nie mam pojęcia ani o polskim kościele, ani nawet o parafii katolickiej w tej części kraju pogniewanego od czasów Henryka VIII na Stolicę Apostolską. – Nie miałem czasu poszukać – tłumaczę się w myślach. Wspólnie ze starszą panią robimy szybką analizę. Parafii nie ma na pewno, ale któryś z protestanckich kościołów może udostępniać świątynie na katolickie nabożeństwa. Piękny, wiktoriański kościół metodystów, który mamy za plecami odpada – metodyści na to nie pozwolą. Zgadzamy się, że musi szukać dalej. Bez pomocy mojej i moich kolegów.

Wracamy do rozmowy po angielsku. Czuję się pewniej, bo gdzieś w trakcie krótkich poszukiwań egzotycznego dla Anglików kościoła już wiem, co nas zdradziło. Nie, nie akcent i błędy gramatyczne – tych nie popełniliśmy. To smutna twarz naszego kolegi, lingwisty. Wygląda, jakby był wcieleniem mitycznego Atlasa, dźwigającego na barkach sklepienie niebieskie. Tu, na Wyspach, takiego smutku nie uświadczysz u autochtonów. To nawet nie kwestia braku uśmiechu, ale szczególego naprężenia mięśni twarzy.
- To ciężka praca. Boję się, że mi wysiądzie kręgosłup… prawdę mówiąc mam dosyć zmywaka – zwierza się. Chciałby spróbować na innym stanowisku. Nie wie, może asystent kucharza (ale nie ma przygotowania zawodowego), może kelner. A w ogóle, to nie może się doczekać listopada, kiedy kończy mu się kontrakt i poleci na Filipiny, do swojej dziewczyny.
Prawdziwa telewizja
Telefon angielski kupiłem. Razem z aparatem – ku mojemu zdziwieniu zestaw telefon z kartą prepaid, który w Polsce kosztuje pół najniższej pensji tu kosztuje mnie niecałe dwie godziny pracy. Obiecuję sobie, że ten numer otworz mi drzwi do kariery, bo jak porozsyłam swoje CV, to będę w zasięgu każdego brytyjskiego pracodawcy, który postanowi dać mi szansę. Kto, wie – może nawet nie zdążę się zaprzyjaźnić ze szmatą w ośrodku. Może nawet zmienię swoje plany odnośnie marzeń dotyczących rejsu jachtem znajomego po Morzu Norweskim…
No, ale to marzenia. Póki co rzeczywistość jest taka, że muszę przejść szkolenie w stroju roboczym zagwarantowanym przez pracodawcę. Ubrał mnie od stóp do głów – na czarno.
Już w pokoju rozmawiamy o wyższości Brytyjczyków nad Polakami. Bo wyższość jest – to musimy przyznać. To my u nich pracujemy, a nie oni u nas. To my czapkujemy o pracę i całujemy klamki różnych ośrodków i hoteli.
- A oni zachowują się jak lordowie – to najmłodszy z naszej czwórki, kucharz bez doświadczenia. – Normalnie zachowują się jak lordowie i to mnie wkurza.
- No… w końcu trzeba im oddać, że mogą się tak zachowywać – rzucam. – Jeszcze niedawno byli imperium…
- Otóż właśnie. Jak byli imperium to okradli pół świata i stąd to ich bogactwo – to inżynier, dziś kelner. Odwiedzał najlepsze muzea brytyjskie z British Museum na czele, więc tego bogactwa trochę obejrzał. Mnie, póki co, nie stać nawet na muzea lokalne. Prawdę mówiąc to szkoda mi funtów na bilety. Bo jeden kosztuje tyle, co trzy dni mojego jedzenia. Zbliżenie z brytyjską kulturą i historią odkładam więc ad acta. Może kiedyś…
Nieśmiało zwracam uwagę, że prawdziwą kradzież cywilizacyjną odstawili Rosjanie. Odsyłam ich do Ermitażu, który odwiedziłem w dawnych, lepszych czasach. Przez niecałą godzinę rozmawiamy o imperiach.
W tle, w angielskiej telewizji leci film dokumentalny o dumie Zjednoczonego Królestwa, lokomotywie Running Scot. W polskiej telewizji publicznej byłoby to nie do pomyślenia. Właśnie odkrywam, jak dawno nie widziałem nic interesującego w polskiej telewizji. Same zamulające seriale, przekonujące mnie, że większość Polaków mieszka w dużych domach, rodziny mają po dwa samochody, a ich największy problemem jest to, czy samochodem ojca rodziny pojedzie dziś do szkoły jego córka czy nie. Guzik prawda! Większość polskich rodzin nie ma wielkich domów. Przy odrobinie szczęścia stać ich na wynajęcie mieszkania, bo akurat i on, i ona mają pracę. Tu, na miejscu, większość Polaków przyjechała dlatego, że nie stać ich było m.in. na te mieszkania właśnie. I ten drugi filar związku, który został w Polsce jeszcze przez miesiąc, dwa będzie miał brytyjski dochód na to mieszkanie, a później zjedzie na wyspy. Ale koniec z porównaniami!
Wychodząc na papierosa z moimi nowymi znajomymi już nie porównujemy wszystkiego do Polski. Zapomnieliśmy szybko, po dwóch dniach. Nawet przeliczanie cen mija się z celem. Kolega zapłacił za paczkę papierosów 8 funtów, czyli mniej więcej 40 złotych. Zarobi tyle w godzinę. Oglądamy paczkę lokalnej angielskiej marki i porównujemy z tymi kupionymi w Polsce. „Palenie zabija powoli”.
- Ale, czy nam się spieszy? – śmiejemy się.
Plan na wieczór
Dzisiaj obiecałem sobie jeszcze porozmawiać z Lizą. To Węgierka, sąsiadka mieszkająca piętro niżej. Pomogła mi pierwszego dnia, kiedy niespecjalnie wiedziałem co ze sobą zrobić. Zaryzykowała spóźnienie i poprowadziła mnie do odległego biura HR. To ryzyko nie byle jakie, bo każde spóźnienie może oznaczać koniec kontraktu. Liza wygląda na moją rówieśniczkę. Z doświadczenia wiem, że ludzie w moim wieku przyjeżdżają na Wyspy w ponurym akcie desperacji, zostawiając swoje rodziny. Zwykle wyjeżdżają mężczyźni. Również z Węgier. Co może zmusić kobietę, żeby zostawiła swoje życie i pojechała do ciężkiej pracy? Byłem przekonany, że węgierska gospodarka ma się znacznie lepiej. Ale sądząc po ilości Węgrów w ośrodku, byłem w dużym błędzie…

Tags: Anglia, chleb, emigracja, kryzys, migracja, polska, PRACA, zmywak

Napisane przez: Pawel Pietkun
TRZECH PANÓW NA UCHODŹCTWIE.
DEPRESJA

Jeszcze wczoraj miałem wrażenie, że Marcin, mój rówieśnik z pokoju dostał depresji. Po dniu na zmywaku i szmacie zrozumiałem go w pełni. Wieczorem znów czas na nocne Polaków rozmowy – tym razem rozkładamy na łopatki katastrofę smoleńską i co z niej wynika dla polskich imigrantów.

Właściwie nie wiem dlaczego wbuchnąłem śmiechem w związku z minorowym nastrojem mojego kolegi lingwisty. Zbierało mu się cały dzień, aż wieczorem rzucił od niechcenia:
- Paweł, a może jutro po prostu nie pójdziemy do pracy?
Nie wiedziałem skąd mu przyszedł do głowy tak absurdalny pomysł. I dlaczego ja miałbym także nie iść do pracy? – Zupełnie bez sensu – myślę i schodzę na papierosa z młodym kucharzem, który nazajutrz też ma zacząć, tyle że nie na zmywaku, a w kuchni.
- Martwię się o niego – mówi. – A co jak wrócimy a on będzie zakrwawiony w wannie leżał?
- Dziwne to wszystko – rzucam od niechcenia. Ale sam też się zastanawiam, co takiego stało się, że człowiek, który już nie raz na brytyjskiej szmacie latał, raptem w tak dziwny sposób się poddaje.

Wracamy – Marcin siedzi, jak siedział. Nie odzywa się, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w film, który nadaje właśnie stacja BBC2. Jakaś głupawa komedia – oceniam, przysłptaszekąc się wymianie zdań filmowych bohaterów. Akcja filmu toczy się w starożytnym Rzymie. Na arenie niewielkiego stadionu stoi dwóch gladiatorów – jeden ma topór a drugi trójząb. Ten z trójzębem ma wyraźnie gorszy nastrój, bo kiedy jego przeciwnik rzuca donośnie „idący na śmierć pozdrawiają cię Cezarze”, w milczeniu ciska trójząb w piasek areny i… siada. Tak po prostu. W tej samej chwili wyobrażam sobie Marcina, który nazajutrz rzuca szmatę do mycia garów i też siada na podłodze.
Zanim mogę wytłumaczyć moim kolegom imigrantom wybuch wesołości, mija kilka minut – wizja jest tak silna, że nie sposób ją odgonić. Lingwista podchodzi do mojej opowieści z pełną obojętnością, jednak dwóch pozostałych kompanów wizja też rozbawia. Śmieję się, choć wiem, że w znacznej części ten śmiech jest wynikiem napięcia nerwowego. Brak Polski, brak rodziny robi swoje, nawet mimo tego, że dotychczas miałem się za twardziela.
Czuję się obco, jak na wygnaniu. Zresztą – to jest wygnanie. W mojej decyzji o wyjeździe nie było ani krzty chęci przeżycia przygody, czy zmiany środowiska. Po prostu czysta konieczność przedyskutowana z najbliższymi. Plan opracowany od początku do końca, bez miejsca na wątpliwości i pomyłki.
Dzień trzeci
To mój trzeci dzień na emigracji. Powoli zaczynam odrywać się od problemów, które przygniatały mnie w Polsce, ale wbrew moim deklaracjom nie przestaję używać języka polskiego. W pracy rozmawiam po angielsku, chyba że trafię na rodaka. Ale, że jest nas dużo, wszyscy równo gadamy po polsku. Nikt nie używa nawet tej specyficznej odmiany angielskiego, współczesnego lingua franca, zrozumiałego dla każdej, poza Anglikami, nacji. Po język Szekspira sięgam wyłącznie w kontaktach z angielskimi szefami i węgierskimi współpracownikami.
Nawiasem mówiąc poprzedniego wieczora nie udało mi się spotkać z Węgierką, którą chciałem przepytać na okoliczność jej emigracji do Anglii. Swoją wiedzę o masowej migracji Węgrów nadrabiam w rozmowie z 20 lat młodszym Tamasem. Stoimy razem przy zmywaku na porannej zmianie. On ze smutną determinacją wkłada do zmywaka kolejne ociekające tłuszczem naczynia, mnie powoli trafia szlag. Nie lubię tej pracy, nie lubię tłuszczu i zapachu zmywarek przemysłowych, które nie wyręczają ludzi z mycia garnków, kotłów, brytfann i durszlaków pozwalających na odcedzenie jednorazowo 20 kilogramów makaronu, tylko dlatego, że ich twórcy zbudowali je tak, aby jak najszybciej zmyły kilka tysięcy talerzy. Nie zdawałem sobie sprawy ze skali tego zmywania!
- Widzisz, na Węgrzech nie ma pracy – mówi mi Tamas i dodaje, że poprzedni i obecny rządy zawłaszczyły co tylko mogły. Rzuca nawet powiedzenie, jako żywo przypominające mi ojczyznę, które da się przetłumaczyć jako „rząd się sam wyżywi”.
Tamas będzie tu pracował najdłużej jak się da. Uzbiera pieniądze i wróci, kiedy bezrobocie na Węgrzech spadnie do bezpiecznego poziomu gwarantującego mu znalezienie pracy. Już pal licho wynagrodzenie – i tak nie będzie za wysokie. Ale przecież będzie miał pieniądze odłożone z Anglii.
Śmierdzę, ale co z tego…
Po południu na zmywaku staję sam. Po kilku godzinach tet-a-tet z brudnymi garami, zaczynam do siebie rozmawiać. Potem do Brytyjczyków i Węgrów, którzy w podobnych, firmowych strojach przynoszą mi coraz to nowe naczynia. Najpierw niewinne „ani mi się waż”, zamieniam szybko na złorzeczenia i groźby, które nucę pod nosem w stronę tego, kto chce dołożyć swój kamyk do zasypującej mnie lawiny naczyń. Z przewidzianych w grafiku siedmiu godzin pracy robi się 10. W końcu widząc mój nastrój podchodzi do mnie Marcin, który już teraz ma nastrój lepszy. Liczy na głos: – Jeżeli codziennie będziemy pracować po tyle godzin, to, stary, będziemy bogaci – mówi.Oświadczam mu, że szczerze i głęboko mam takie bogactwo pod kręgosłupem. – Ja tego nie dożyję – informuję go najzupełniej poważnie. Dalej zmywamy razem.
Marzę o papierosie i świętym spokoju.
Śmierdzę płynem do zmywania naczyń i tłuszczem, ale nie mam siły się wykąpać. I nawet nie przeszkadza mi ten mój mały, prywatny dyskomfort w rozmowie z koleżanką z Węgier, którą spotykam przed wejściem do baraku.
- Mam do ciebie kilka pytań. Właściwie to mam prośbę o 10 minut niezobowiązującej rozmowy – rzucam. Staram się, żeby mojej zaczepki nie odebrała niewłaściwie, bo to nie ma być próba flirtu, ani zaproszenie na kawę, tylko właśnie prośba o rozmowę. Umawiamy się za 10 minut.
To akurat tyle czasu, że zdążę zjeść gorący kubek przywieziony z Polski. To mój jedyny posiłek dzisiaj.
Węgrzy wrócą. Pewnie wszyscy
Pokój dziewczyn (Lisa mieszka ze starszą koleżanką) jest ciepły i przytulny. Tak naprawdę Lisa ma na imię Elisabeth.
- To angielskie, nie węgierskie imię – zauważam i nalegam, żeby przedstawiła się orginalną, węgierską wersją imienia.
- Nie ważne, używaj tego – mówi z uśmiechem.
- No nie. Ja się przedstawiłem jako Pawel – nie ustępuję.
- Erzesebet – słyszę.
Mimo kilku prób nie udaje mi się tego wymówić.
- Mówiłam, że nie ważne – śmieje się Lisa.
Obie mieszkają i pracują w tym miejscu już kilka lat. Studiują zaocznie w pobliskim college’u. I zajmują kierownicze stanowiska w tym, jak to w myślach nazywam, obozie pracy.
- Na początku sprzątałam – opowiada Lisa, której najpierw cierpliwie musiałem wytłumaczyć, że pytam ją jako dziennikarz, naszą rozmowę planuję opisać. Po polsku, w polskich mediach, być może kiedyś w książce. Nie, żaden z jej znajomych nie powinien przeczytać o tej rozmowie.
- Mam wyższe wykształcenie muzyczne i jestem informatykiem, więc z zawodu tak naprawdę jestem cyfrowym inżynierem dźwięku – wyjaśnia. – Po jakimś czasie złożyłam tu aplikację odpowiadającą moim kwalifikacjom, ale nie było takiego zapotrzebowania. Za to firma szukała inżyniera świateł. Zajmuję się więc tu światłami i scenami.
Lisa pracuje od rana do wieczora. Gdyby nie przypadek, pewnie nie udałoby nam się porozmawiać. Jej koleżanka jest szefową kuchni. Na Węgry wrócą – owszem. Nigdy nie myślały o emigracji na zawsze. Raczej o zarobieniu na własne mieszkania. I tak – wiedzą – że Polacy w większości powrót do swojej ojczyzny wykluczają. Szukamy razem podobieństw i różnic między naszymi krajami. Węgrów ominęła tragedia w postaci katastrofy samolotu z elitą polityczna i głową państwa na pokładzie.
To państwo
O Smoleńsku rozmawiam dwie godziny później z moimi kolegami-imigrantami. Już wiedzą, że jestem dziennikarzem, więc pytają mnie o szczegóły smoleńskiego śledztwa. Zwłaszcza 20-letni Patryk, który większość świadomej młodości spędził w Londynie.
Staram się najbardziej obiektywnie opowiadać o śledztwie w tej sprawie, a właściwie o tym, że żadnego śledztwa nie było ze strony polskiej a Rosjanie zadeptywali ślady.
- Wszyscy kłamią – to Patryk.
- Myślę, że to będzie tak jak Paweł mówi: za 20 lat będziemy znali prawdę, nie wcześniej. Będzie jak z generałem Sikorskim – odwraca się stojący przy kuchence inżynier i kelner, najstarszy z nas.
Razem dochodzimy do wniosku, że temu państwu nie można ufać. Cicho zauważam, że od kilku godzin żaden z nas mówiąc o Polsce nie użył słowa Polska. Tylko „to państwo” albo nazwy miejscowości. Rozchodzimy się spać.
Tags: Anglia, emigracja, imigracja, polska, PRACA, smoleńsk, węgry, wyspy, zmywak

Napisane przez: Pawel Pietkun
TRZECH PANÓW NA UCHODŹSTWIE.
MAŁPY
Dostajemy najniższe wynagrodzenie – wszyscy czterej, jak los rzucił nas na gościnną ziemię Zjednoczonego Królestwa. Ja i Marcin na zmywaku, Krzysztof – jako kelner i Patryk, jako początkujący kucharz. Niedawno Nick Griffin, lider Brytyjskiej Partii Narodowej porównał Polaków do małp – ze wględu na zarobki urągające ludzkiej godności, na które się tak ochoczo godzą.

Poszło o hasło „jak mało płacisz, to zatrudniasz małpy” z sugestią wprost, że chodzi o imigrantów z Polski.
Prawdę mówiąc nawet najniższe wynagrodzenie tutaj jest dla mnie czymś nieosiągalnym w pogrążającej się w kryzysie Warszawie. ptaszekąc od tego, że moi ostatni pracodawcy do uczciwych nie należeli i zdarzało im się zapomnieć o wypłatach (zresztą, niektórzy nie pamiętają do dzisiaj), to zwykle świetnie mieściły się w kategorii “marne”. Ot, po prostu pozwalały na opłacenie rachunków. I nic więcej. Książek na przykład nie mogłem już kupować od dawna, więc nauczyłem się czytać te w wersjach elektronicznych – tańszych, lub darmowych w ogóle. Krzysztof, Marcin i Patryk zgadzają się ze mną.
- Ile będziesz pracował tutaj? – Patryk pyta o 30 lat starszego Krzyśka wskazując gestem nieokreśloną przestrzeń. Wiadomo, że chodzi o miejsce, w którym pracujemy.
- Tyle, żeby pospłacać długi w Polsce – odpowiada. Ale o wyjeździe z Wysp Brytyjskich ani słowa.
Krzysztof jest dzisiaj szczęśliwy. W sobotę jedzie na urlop do Polski. Do rodziny, do domu. Zobaczy się z dziećmi. Ja ze swoimi zobaczę się nieprędko. A szkoda, bo jedna córka będzie obchodzić właśnie imieniny a za dwa tygodnie są urodziny mojego synka. Dwie córki skończyły właśnie żłobek i przedszkole…
Żywcem z Imienia Róży
Brytania obudziła mnie dziś delikatnym, kołyszącym deszczem i krzykiem mew. Wszyscy moi współlokatorzy poszli do pracy przede mną, więc miałem czas na to, żeby włączyć głośno muzykę, pochodzić po domu w negliżu i przygotować się do wyjścia. Rozmyślałem nad wysokością moich zarobków w kontekście słów Griffina. – Pewnie, że to jest niesprawiedliwe – mówiłem do siebie w myślach. – Ale szukałem jakiejkolwiek pracy. Zgodziłem się… i na to zajęcie, i na to wynagrodzenie.
Wspominam szkolenie, które odbyło się dzień wcześniej. Na nim dowiedziałem się kiedy dokładnie dostanę pierwszą wypłatę. Zaraz potem od młodej menedżer padła propozycja: – Jeżeli ktoś z was potrzebuje zaliczkę, żeby dotrwać do wypłat, proszę mi o tym powiedzieć – rzecz nad Wisłą nie do pomyślenia.
Nikt nie potrzebował. Mam niewiele pieniędzy, ale postanowiłem, że zacisnę pasa i dotrwam na końcówce do wypłaty. Nie mogę zapomnieć, co jest moim celem i wpaść w pułapkę potraktowania wyjazdu wyłącznie w kategoriach wielkiej przygody. Jem i tak niewiele, palę coraz mniej, bo w pracy to jest niemożliwe, a później ledwo żyję i nie mam siły zwlec się po schodach na dół i wyjść przed barak.
Dzisiaj postanawiam porozmawiać z Anglikami na temat tych małp. W kuchni, w której pracuję biega na mojej zmianie między kotłami, palnikami, koszami na śmieci, lodówkami, stołami, automatycznymi zmywarkami oraz zmywakami na kotły i patelnie lekko licząc 40 osób. Część, głównie menedżerowie, to Brytyjczycy.
- Coś musi być na rzeczy – mruczę pod nosem w drodze do pracy. Parę razy stojąc przy zmywaku słyszałem za plecami odgłosy, jakie wydają małpy. Wciąż mam nadzieję, że tym razem zmywak mnie ominie i dostanę za zadanie zwozić z sal restauracyjnych brudne naczynia. Niestety – grafik na dzisiaj nie pozostawia wątpliwości. Dzisiaj od rana będę zanurzał ręce po ramiona w tłustej wodzie próbując wyłowić kotły i blachy po przemysłowym wypieku mięs, jajecznicy ze 100 jaj, czy rosołu dla 500 osób. Mam pomagać George’owi.
George to jeden z najstarszych pracowników kuchni. Wspólnie z pewnym starym i milczącym Węgrem stanowią główny zespół zmywaka. Patryk po drugim dniu pracy dość trafnie określił ten duet, jako „wycięty żywcem z klasztoru w ekranizacji Imienia Róży”.
George jest milczący, choć czasem kątem oka zauważam, że przy pracy tańczy do muzyki lecącej z, na cały regulator ustawionego, radia. Raz podryguje, innym razem wykonuje znany z filmu „Pulp Fiction” gest Johna Travolty. Dwa dni wcześniej zakładał na głowę tłuste miski.
Małpie krzyki
Myślę, że to jego forma obrony przed szaleństwem, które niechybnie stanie się również moim udziałem jeśli posiedzę na zmywaku dłużej. A może już oszalał?
- Jestem Paweł – przedstawiam się.
- Wiem – słyszę wymamrotaną odpowiedź. Pytam go o wiek. I pochodzenie.
George ma 54 lata i jest Walijczykiem. Dlaczego pracuje z Polakami i Węgrami na najgorszym stanowisku za najmniejsze wynagrodzenie? Na to pytanie już nie słyszę odpowiedzi. Tanecznym krokiem George znika za zmywarką, by po chwili przynieść sobie i mnie plastikowy kubek z cytrynowym napojem. Gestem pokazuje, żebym go wypił. Jego napój znika momentalnie i zabieramy się za zmywanie. Za nami w ciągu kilku chwil pojawiło się kilkadziesiąt wielkich naczyń.
Małpie okrzyki to sposób komunikowania się George’a w pełnym zgiełku pomieszczeniu z polskim brygadzistą, który – o ironio – odkrzykuje mu tym samym. Nie wiedzieć czemu, w pewnym momencie wybucham śmiechem.
Gównoland
Pierwszą zmianę na zmywaku kończę wściekły. Jestem mokry od stóp do głów. Nawet bieliznę mam mokrą. I nie mam szans skończyć zmywania przed rozpoczęciem kolejnej zmiany. Perspektywa spędzenia dnia na bolących nogach i w mokrym kostiumie, nie wykorzystanej przerwy, doprowadza mnie do szewskiej pasji. Już nie lubię ani tej pracy, ani nawet za specjalnie miejsca, do którego wyrzuciła mnie Polska.
Michał, były żołnierz, brygadzista, a w lokalnej nomenklaturze „team leader”, wyczuwając mój nastrój podchodzi i mówi, żebym zostawił to wszystko i wrócił po przerwie – za dwie godziny. Będę zbierał naczynia.
W domu czekają na mnie Marcin i Patryk. Ten drugi jest już po pracy. Marcin wróci ze mną na drugą zmianę. Nie mam siły na rozmowę, więc jedynie słucham opowieści Marcina o różnicy między polskim i brytyjskim urzędami skarbowymi. Właśnie dostał korespondencję ze skarbówki Jej Królewskiej Mości. Spóźnił się z opłaceniem zaległego podatku. Wezwano go do zapłaty. Zarobił, zapłacił i sprawa jest załatwiona. W Polsce zostałby ukarany – liczymy razem, że lekko licząc takie obsunięcie kosztowałoby go 50 tys. złotych. Z zamianą na areszt, bo pracy w Polsce nie miał.
Później rozmowa schodzi na polską politykę. – Ja to nazywam Gównolandem – denerwuje się. – Tam powinni zostać tylko politycy i się udusić we własnym sosie.
Patryk też chodzi wściekły. Spędza dzień latając z mopem. Chciał się nauczyć gotowania, ale w angielskim przedsiębiorstwie ścieżka szkolenia, nie wspominając o awansie dla Polaków, jest niczym bieg z przeszkodami. Choć – przyznajemy razem – jest to bieg, którego reguły są jasne i precyzyjne, i wszystkie strony ich przestrzegają. Po prostu początki są trudne. I, nie ma co ukrywać, bywamy ludźmi drugiej kategorii.
Żart galeicki
Już po południu poznaję w pracy Dave’a. To angielski kelner w wieku ok. 60 lat. Nie, nie uważa Polaków za małpy. Żartujemy z jego nazwiska. Pochodzi z języka francuskiego i w tłumaczeniu na angielski oznacza tyle samo, co „łucznik”.
- Powiedz lepiej ilu wrogów zabił twój pradziad Francuz? – pytam ze śmiechem, bo niechęć Anglików do Francuzów ma już niemal tysiąc lat.
- Mam nadzieję, że strzelał na południe – odpowiada mi Dave. – Bo ja urodziłem się w Wielkiej Brytanii, i na Miły Bóg, czuję się Brytyjczykiem!
Żałuję, że nie wziąłem na emigrację swojego łuku. Został w Polsce, jak cały szereg innych rzeczy do których wydawało mi się, że jestem przywiązany. Z Dave’m postrzelałbym z przyjemnością. Pewnie potrafi, w końcu nazwisko zobowiązuje.
Godzinę później kończę swoje małe śledztwo w sprawie polskich małp – rozmawiam ze Szkotem przy śmietniku pełnym resztek jedzenia z całego dnia. To mój kolega z pracy – dowiaduję się od George’a.
Nie, też nie uważa Polaków za małpy. Potem szybko wyrzuca z siebie wyrazy, których nie potrafię zrozumieć. Melodia języka wydaje mi się znajoma, jakby słowiańska. Spoglądam na niego z niezrozumieniem.
- To gaelicki – śmieje się. – Najpiękniejszy język świata.
Opowiadał kawał: dlaczego górale są tak rzadko oskarżani o gwałt? Bo owce nie potrafią mówić.
Małe Polski
W ciągu ostatnich dni odzywają się do mnie Polacy, którzy przeszli ścieżkę, po której idę z mozołem z moją zastępczą, tymczasową rodziną – Krzysztofem, Marcinem i Patrykiem. Są na miejscu już od lat. Niektórzy oferują pomoc – a co najważniejsze, proponują spotkania. Tak po prostu. Zapraszają do domów. Możemy sobie na chwilę zbudować takie małe, chwilowe Polski.
Wśród wielu z nich Asia i Marek, których nie widziałem przez czas mierzalny w dekadach. Poznałem ich dzięki pewnej wielkiego talentu i serca artystce, z którą nasze drogi rozeszły się w gniewie i zapamiętaniu. A ponieważ to byli jej znajomi, nie narzucałem się z kontaktem. Odezwali się pierwsi – parę lat temu, jak tylko zjechali na Wyspy Brytyjskie. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni ich dzieci dopiero co nauczyły się chodzić. Dzisiaj wchodzą w dorosłość. Byłem przekonany, że już mnie nie pamiętają.
W domu rozmowa toczy się wokół kobiet. To pewnie przez wyjazd Krzysztofa. Brytyjska telewizja puszcza program, w którym nagi mężczyzna przygotowuje kolację. Towarzyszą mu dwie, także rozebrane, kobiety. Nie ma w tym nic seksualnego – po prostu nagość.
- Jakiś idiota prezentuje przyrodzenie w telewizji i jeszcze baby brzydkie do tego. Idę spać – Marcin – lingwista ze zmywaka wychodzi poirytowany. Ja – dziennikarz, Krzysztof – inżynier i Patryk – kucharz, wybuchamy śmiechem.
Siadam do komputera. Odpisuję na maile.
Dobranoc Moja Brytanio.

Napisane przez: Pawel Pietkun


TRZECH PANÓW NA UCHODŹSTWIE.
PIERWSZY KRYZYS
Paweł Pietkun
Pierwszy z naszej grupy wykruszył się 20-letni Patryk. Był kucharzem i właśnie zrezygnował z pracy, bo było za ciężko. Koledzy z kuchni, też polscy imigranci, znęcali się nad nim, bo trafił mu się weekend wolnego. Poza pracą spotykam kolejnych polskich uchodźców. Ich losy, podobne do mojego, wyniosły ich do pozycji brytyjskiej klasy średniej – jak raz klasy, po której zmywam dzisiaj naczynia.

Wolny weekend Patryka był ewenementem u mojego obecnego pracodawcy. Żadnej z osób, z którymi rozmawiałem, bez względu na narodowość, nie udało się dostać kolejnych soboty i niedzieli wolnych od pracy. Mnie i Marcinowi, którzy jesteśmy ćwiczeni na zmywaku, przyszło pracować przez cały weekend non stop.
Być może to właśnie dlatego Patryk został niechętnie przywitany w zespole kucharzy, którzy ciężką pracują gotując dla lekko licząc kilkuset osób dziennie.
- Znosiłem teksty w stylu ‘młody’, ‘gówniarz’ – skarżył mi się później. – Ale ‘pedała’ nie zniosę. Szef kuchni przypieprzał się do mnie przez cały ranek. W końcu walnął mnie w głowę. Dlatego dzisiaj wyjeżdżam i koniec. Rozmawiałem z mamą, przyjedzie po mnie i razem wrócimy do Londynu. Jeśli potrwałoby to parę dni, nie wytrzymałbym i dał komuś w dziób. A za takie gówniane pieniądze, to sobie znajdę jakąś pracę w centralnej Anglii.
Zostaję powiernikiem Patryka. Zdaje mi wszystkie służbowe rzeczy i prosi, żebym za dwa, trzy dni przekazał wszystko do firmowego magazynu.
Próbuję mu jeszcze tłumaczyć, że najmłodszych w każdej firmie traktuje się tak samo. Że to naturalna kolej rzeczy, a gdzie indziej może wcale nie być lepiej. I, że w końcu jego praca była o niebo lżejsza, niż moja, latanie na szmacie.
- Marcin też coś odpieprzy, mówię ci – przekonuje mnie po chwili. Panowie mieli kilkugodzinną rozmowę, kiedy wybrałem się do miasta pozałatwiać sprawy urzędowe i poznać miasto. Kiedy wróciłem Marcin był już w pracy, ja miałem wolną drugą zmianę. – Zobaczysz, że on też zrezygnuje szybko. Nosi go już…
To jakaś klęska – myślę sobie. – Skoro Krzysztof, inżynier z kelnerskim etatem pojechał na dwa tygodnie do Polski, Patryk wyjeżdża za godzinę na zawsze do Londynu, to po rezygnacji Marcina – a rzeczywiście jest coraz bardziej prawdopodobna – zostanę w segmencie w baraku sam. Przyjdzie mi powoli oszaleć, bo na nowe znajomości nie mam szczególnej ochoty. Każdy prywatny kontakt na Wyspach między ludźmi pracującymi w tym samym miejscu, lub zawodzie obowiązkowo musi być oparty o butelkę. A skoro nie piję, więc dla Polaków, Węgrów, Słowaków i imigrantów z państw bałtyckich jestem średnio atrakcyjny towarzysko. Zresztą – kiedy miałbym się zajmować życiem prywatnym, skoro we wtorek spędzę na szmacie i zmywaku ponad 12 godzin?
Kiedy odprowadzam Patryka do samochodu jego mamy, żegnamy się ostatni raz. – Jakby coś, to mamy telefony – rzuca na odchodne. I odwracając się: – Uważaj na Polaków. Jak ktoś cię ma oszukać w Anglii, to z pewnością zrobi to Polak. A kucharz, przez którego wyjeżdżam też jest Polakiem.
Dzisiaj, w związku z wyjazdem kolegi, Marcin wyjątkowo pomija swój temat przewodni rozważań dotyczący tęsknoty, czyli transwestytów. Chyba na smutno wolałby dzisiaj hebanowo-czarne mieszkanki Ghany. – Wiesz, nigdy tego z murzynką – przyznaje się.
- Ja też, ale jakoś mi nie tęskno – uśmiecham się pod nosem.
Trudny bieg do bogactwa
Z Polakami na Wyspach nie jest jednak tak do końca źle. To prawda, że na celowniku oszustów znad Wisły znajdują się przede wszystkim naiwniacy znad Wisły. Byłbym jednak nieuczciwy, gdybym na szali wagi naszych cech narodowych na emigracji nie położył tych wszystkich ciepłych gestów, które spotkały mnie w minionym tygodniu. Kilkanaście niezrealizowanych zaproszeń na kawę, dwa spotkania, kilkanaście telefonów… czy w końcu piękny gest Patryka, który mnie i Marcinowi zostawił całe swoje jedzenie.
Wczoraj spotkałem się z Wojtkiem. To mój rówieśnik. Do miasteczka, w którym obecnie mieszkam przyjechał z Londynu z całą rodziną – piękną żoną, dwiema uroczymi córkami i synkiem. Dzieci urodziły mu się już w Wielkiej Brytanii.
Poznaliśmy się po publikacji jednego z odcinków „Trzech panów na uchodźstwie”. W komentarzu pod tekstem zarzucił mi, że jednostronnie opisuję Polonię, że przedstawiam Polaków w złym świetle, szkodząc mimowolnie wizerunkowi naszej wspólnej ojczyzny. Zdaje się nawet, że nazwał mnie baranem.
- To nic osobistego – śmiał się później w czasie naszego spotkania. – Czasem mnie ponosi. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
Nie gniewam się. Już dawno zrezygnowałem z przekonania o swojej nieomylności i bezwzględnej racji. Na długo przed tym, zanim zostałem dziennikarzem. Za przyjazd Wojtka i jego rodziny jestem mu ogromnie wdzięczny. W krótkiej wymianie maili, a potem telefonów ustaliliśmy, że chcemy się spotkać. Mój przyjazd do Londynu nie wchodzi w rachubę. Propozycję Wojtka, że pokryje koszty tego przyjazdu też odkładamy. W efekcie spotykamy się na deptaku na wybrzeżu Południowej Anglii. To długie spotkanie staje się dla nie prawdziwą odskocznią od ciężkiej codzienności. Pierwszy raz od tygodnia wychodzę do miasta normalnie ubrany i czuję się jak człowiek.
Wojtek jest ekonomistą z wykształcenia. Wyemigrował zanim jeszcze Zjednoczone Królestwo otworzyło rynek pracy dla Polaków, w czasach kiedy taki wyjazd był nie lada wyczynem. I niemal zawsze był emigracją w ciemno. Zaczynał podobnie, jak ja – tyle, że mył samochody. Szybko dojechała do niego przyszła żona – lekarz. Zaczęli wspólnie gryźć twardy kawałek brytyjskiego chleba. Pracowali dużo w różnych miejscach i dzisiaj mogą sobie pozwolić na życie bez polskich zmartwień (oczywiście, że starcza im do pierwszego! Nie ma tu zresztą takiej kategorii w domowych budżetach). Mało tego – mogą realizować swoje marzenia.
Z dziećmi rozmawiają po polsku – choć formalnie rzecz biorąc ich pociechy, tu urodzone, są poddanymi Elżbiety II i ich pierwszym językiem jest angielski. Wojtek stara się ze spotkanymi na angielskich ulicach Polakami także rozmawiać w języku ojczystym. – To oczywiste, że każdy kto tu przyjechał i pracuje, w lepszym lub, częściej, gorszym stopniu zna angielski – wyjaśnia. – Ale porozumiewać się powinniśmy po polsku.
Rozmawiamy o Polsce. O tym, co się z naszym krajem stało. O tym, że w sposób niezauważalny dajemy sobie prać mózgi i przyjmujemy to, co przez wiele lat wpajała nam telewizja, stosując narzucane zasady nowomowy. Na przykład ‘małżeństwo gejowskie’ – nie ma czegoś takiego. Definicja małżeństwa od ponad tysiąca lat jest w Polsce niezmienna. Nie tylko w Polsce zresztą… Mimo to w naszej rozmowie zdarza się i jemu, i mnie użyć tego zwrotu. Między innymi tego…
Spacerując z Wojtkiem i jego rodziną nagle zdaję sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu widzę duży przypływ. Nigdy wcześniej nie zwracałem na pływy uwagi. Tym razem musieliśmy się przenieść w górę plaży, bo po prostu przegoniło nas morze.
Ciężka, fizyczna, na etat…
Z Januszem – to kolejny Polak, z którym kontakty są dla mnie ogromnie ważne – rozmawiamy przez telefon. Będziemy mogli spotkać się w Londynie, pod warunkiem, że przyjadę. Ma dużo pracy i podróż na południe Anglii nie wchodzi w rachubę. Ale kontaktujemy się codziennie.
Janusz zaoferował się, że pomoże mi znaleźć pracę w Londynie, gdzie będę mógł więcej zarobić i może niekoniecznie na szmacie.
- Rozmawiamy o fizycznej pracy i wcale nielekkiej – precyzuje w jednej z rozmów. – Ale to praca na etat i za większe pieniądze, niż te, które masz obecnie. Mam nadzieję, że się uda.
Janusz znajduje mi nawet metę w Londynie, jeśli moje rozmowy o pracy wymagałyby nocowania w brytyjskiej stolicy. Zaprasza również do siebie.
- Jeżeli będziesz potrzebował pieniędzy, to, proszę, nie miej skrupułów o tym powiedzieć. Może nie będzie to majątek, ale nie zostaniesz na lodzie – deklaracja bezinteresownej pomoc Janusza wzrusza mnie prawie do łez. W Polsce z podobną spotkałem się tylko kilkukrotnie. Przez wiele lat robiłem, co mogłem, żeby ludzie nauczyli się sobie ufać i pomagać. Każdego, komu pomogłem, prosiłem, żeby nie odwdzięczał mi się, nie płacił, ale żeby pomógł komuś, kto będzie tej pomocy potrzebował. Koniec końców udało się w ten sposób poznać ze sobą kilku wspaniałych i kochanych ludzi. Nie spodziewałem się spotkać kogoś takiego na obczyźnie, gotowego bezinteresownie pomóc osobie niemal zupełnie obcej.
Janusz za rękę przeprowadza mnie w naszych telefonicznych pogawędkach przez procedury rozpoczęcia życia w Anglii.
- Musisz mieć numer NIN i konto bankowe – cierpliwie tłumaczy. I dalej: – Jeśli chodzi o NIN, to najpierw zadzwoń do urzędu i umów się z urzędnikiem na konkretną godzinę. Lepiej będzie, jeżeli zadzwonisz z budki telefonicznej, bo będzie cię to kosztowało kilkadziesiąt pensów. Zarejestruj się w urzędach pracy i w prywatnych agencjach zatrudnienia.
A poza tym po prostu gadamy, jak Polak z Polakiem. On także ostrzega przed naiwną ufnością wobec rodaków. Język polski nie zawsze jest kluczem porozumienia. Często bywa wytrychem do naszego portfela.
- Tu przyjechali również cwaniacy – wyjaśnia. – Są tacy sami, jak byli w Polsce, tyle że działają na Wyspach. Po prostu uważaj.
Bank holiday
Jutro zaistnieję w angielskim sektorze finansowym, jako dumny posiadacz konta z brytyjskim prefiksem. Znajomość systemu bankowego Wielkiej Brytanii i zasad jego współpracy z bankami kontynentalnymi ułatwia mi wybór banku. W końcu pieniądze, które tu zarobię będę musiał wysłać do Polski. A przelewy muszą iść sprawnie i być tanie.
Założenie konta, które będzie mi odpowiadało, wymaga ode mnie dwóch dokumentów, kontraktu o pracę oraz umowy na wynajem lokalu mieszkalnego na terenie Zjednoczonego Królestwa. Mam wszystko, choć na pierwsze spotkanie zapominam paszportu. Urzędnik bankowy wpisuje mnie w kalendarz spotkań z klientami. Od pierwszej wizyty w oddziale zajmuje się mną jeden człowiek, który przedstawia mnie innym pracownikom. I jeżeli go nie będzie, to sprawy nie załatwię.
Banki w świadomości Brytyjczyków mają miejsce zupełnie odmienne, niż dzieje się to w przypadku mieszkańców Polski. Większość z nich ma przede wszystkim kilkusetletnią tradycję. I są na tyle ważne, że to, co w Polsce nazywa się świętem państwowym Anglicy określają jak „bank holidays”. A oznacza – ni mniej, ni więcej – że nie pracują żadne instytucje państwowe. I banki.
Na załatwienie sprawy w banku będę miał niecałe dwie godziny. Zgodnie z grafikiem jestem wpisany na wszystkie trzy zmiany, więc na wędrówkę do centrum miasteczka zostaje mi przerwa obiadowa, którą – chcąc, nie chcąc – poświęcę brytyjskiemu sektorowi bankowemu.
Przed snem tradycyjnie wybieram się na spacer pod gwiazdami. Dzisiaj obowiązkowo nad morze – mam nad czym myśleć po ucieczce Patryka. Poza tym jeszcze raz chcę się dać uwieść pięknu przypływu. Dobranoc Moja Brytanio.
Napisane przez: Paweł Pietkun
TRZECH PANÓW NA UCHODŹSTWIE. PRANIE MÓZGÓW
Paweł Pietkun

Powoli ogarnia mnie szaleństwo – ponoć charakterystyczne na tym etapie emigracji. Nic wielkiego – po prostu robię rzeczy, o które w życiu bym się nie podejrzewał. Mój pracodawca poddał mnie tradycyjnemu w tej kulturze praniu mózgu. To znaczy próbował poddać. Mnie za to udaje się empirycznie potwierdzić grawitacyjną dylatację czasu.

Drugi dzień siedzimy z Marcinem w pustym, bez naszych emigracyjnych przyjaciół, pokoju. Rozmawiamy – a jakże! – o kobietach. Kwestię rozmów o pieniądzach i ojczyźnie rozwiązujemy jednym wspólnym postanowieniem, że skoro nie ma o czym, to nie gadamy. Kobiety pojawiają się w kontekście wyjazdu Marcina do Manili, do narzeczonej. Bo jednak zdecydował się i kupuje przez Internet bilet lotniczy – próbuje ustalić termin odlotu.
- Powiem ci tak między nami, że zatrzymam się w Bangkoku – mówi. – Jakie tam są kobiety piękne!
- I transwestyci – dodaję pod nosem, bo Marcinowi często zdarza się o nich mówić.
Marcin patrzy na mnie czujnie i rzuca: – Kobiety cię zgubią.
- Nie rozumiem związku. Czemu mają mnie zgubić? – dociekam.
- No bo cały czas rozmawiasz z nimi w pracy, masz wiele dzieci – wyjaśnia nieskładnie. – W końcu cię zgubią. Zobaczysz, że tak będzie.
Teraz to już nie jestem pewny, czy nie ma w jego słowach ukrytej promocji tajskich transwestytów. Przypominam sobie internetową mądrość: „kolega, kiedy ogłosił że jest homoseksualistą stracił wielu przyjaciół. Ja nigdy nie odwróciłem się do niego plecami”. Ale kiedy dyskretnie zerkam, robiąc herbatę, na monitor Marcina robię się spokojny. Kryterium wyboru linii lotniczych jest… uroda stewardes.
Nie latam na szmacie. Dbam
Cały dzień spędziliśmy na szkoleniu – w końcu pracujemy w miejscu, którego nazwa jest najlepiej rozpoznawalną marką na Wyspach Brytyjskich. Wygrywa z Coca Colą i McDonald’sem. Pracodawca wymaga od wszystkich zachowania jednolitych standardów. Nie tylko w kostiumach, ale również w zrachowaniach wobec gości. Całe szkolenie trochę trąci entuzjazmem z Amwaya. Uśmiechające się panie, zgodnie z dzisiejszą nowomową, jak Europa długa i szeroka, określające się couchami przekonują między innymi mnie, że powinienem być ciągle uśmiechnięty i otwarty, uczą mowy ciała i tegoż właśnie uśmiechu…
- Ale ja latam na szmacie – delikatnie oponuję. – Mnie to goście widzą raczej sporadycznie. Moja rola jest, powiedziałbym, podrzędna.
Próba wyłgania się ze szkolenia spełza na niczym. I tak nie mogę narzekać, bo przez szkolenie, spędzam większą część dnia z daleka od szmaty i zmywaka. Miła odmiana.
- Ale hej! Przecież możesz zostać barmanem! – sztucznie uśmiechnięta Bev macha rękami i roztacza przede mną wizję rychłej kariery. – Poza tym twoja rola jest ogromnie ważna w naszej organizacji. Ty wcale nie pracujesz na zmywaku. Ty dbasz o to, żeby goście mieli czyste, lśniące wręcz naczynia i cieszyli się bezpiecznym jedzeniem. Pamiętaj, że jesteś częścią drużyny.
No tak… Semantyka. Tak też można. – Słuchaj Bev, nie mam kłopotów z niedowartościowaniem – delikatnie przerywam słowotok mojej rozmówczyni. – Ale zawsze lubiłem nazywanie rzeczy po imieniu. Latam na szmacie i mam się z tym dobrze. To nie znaczy, że nie marzę o lepszej pracy, choć może nie jestem pewny, czy barman jest Mont Everestem tych marzeń. Nie wiem też, czy rozentuzjazmowany barman jest najlepszym rozwiązaniem biznesowym. W Polsce często barani pełnią rolę spowiedników. Dlatego, że nie uśmiechają się sztucznie w czasie pracy…
- Ale nie jesteśmy w Polsce.
Szkolenie po kilku godzinach zaczyna mnie męczyć. Bo co uśmiechnięte trenerki mogą wiedzieć o macierzyństwie? A właśnie teraz mówią mi o czym marzy młoda matka, która przyjechała do tutejszego hotelu na weekend, czy urlop.
- Żeby zostawić dziecko pod troskliwą opieką i odpocząć parę godzin? – rzucam cicho.
- Wcale nie! – to kolejna trenerka. Na oko 22 lata, uśmiech niemal dookoła głowy. – Otóż marzy o tym, żeby dobrze się z dzieckiem bawić.
Ciekaw jestem, co powiedziałyby na to młode mamy moich dzieci. Kolejne pytanie dotyczy marzeń samych dzieci. Otóż, o co może zapytać sześcioletni chłopiec?
- Czy można z procy postrzelać do ptaków – to mówię mimowolnie. Jak byłem sześciolatkiem, to właśnie oznaczało dla mnie najlepszą zabawę. Ptaki bawiły się mniej, ale trzeba mi oddać, że w całej karierze młodego procarza nie trafiłem w żadnego, jeśli nie liczyć koguta u mojej cioci na wsi. Kogutowi należało się, bo próbował mnie podziobać, więc w słusznej wendetcie wysłałem go do garnka.
Najwyraźniej brytyjscy chłopcy mają inne marzenia. – Na przykład szukają słodyczy – słyszę.
Szkolenie ma jeszcze jedną dobrą stronę. Jem firmowy lunch za trzy funty – normalnie nie mógłbym sobie pozwolić na takie szaleństwo. I poznaję ogródek dla palących pracowników.
Sasza w spódnicy
Dotychczas paliłem w ukrytej przy śmietniku palarni wyposażonej przez pracodawcę w doniczki z piaskiem pełniące rolę popielniczek. Dwie godziny później wchodzę do tej palarni – ogródek okazał się przereklamowany – i spotykam dwie, na oko 20-letnie dziewczyny. Identyfikator jednej z nich informuje mnie, że ma na imię Sasza.
Uważnie studiuję posturę długowłosego stworzenia. Wszystko ma na miejscu – delikatne ręce, biodra szersze od ramion, piersi i czoło bez łuków brwiowych. Moje uważne oglądanie nie jest odebrane najlepiej.
- Masz na imię Sasza. A to męskie imię – wyjaśniam widząc pytające i gniewne spojrzenie.
- Tak, wiem. Ale moja mama uznała, że tak będzie ładnie. Zajmuje się wyszukiwaniem dziwnych imion – odpowiada niewiasta już z uśmiechem. Jej koleżanka jest z pochodzenia Hinduską.
- Nie, nie mam męskiego imienia – uśmiecha się odwracając identyfikator. To Sandra.
Kiedy dziewczyny odchodzą do swoich zajęć wyciągam kolejnego papierosa. Tym razem chcę zapalić w spokoju. Nic z tego – do palarni wchodzą dwie Polki, Marzena i Urszula. Poznałem je dzień wcześniej, kiedy wracałem zmęczony do domu. Marzena próbowała przybić wkrętakiem śrubkę do ramy okna pokoju po sąsiedzku, do którego właśnie się wprowadziła.
- Ojej, to nie tak – rzuciłem się do pomocy. – Odebrałem jej wkrętak i przykręciłem śrubkę.
Przez chwilę rozmawiamy. Wygląda na zmęczoną życiem i schorowaną. Mówi o swoich córkach, które zostawiła same w Polsce. Jedna z nich dała jej wnuka. Druga jeszcze nie myśli o dziecku. Obie mają partnerów – bliźniaków. Jednojajowych.
- Nie boisz się, że się córki podmieniają chłopakami? – uśmiecham się.
- Myślę, że nie. Ale i tak wolałabym o tym nie wiedzieć.
Umawiamy się późnym wieczorem na ławce przed barakiem. Chcę ją zapytać, dlaczego wybrała emigrację.
- Wyjechałam na cztery tygodnie, bo miałam dwie małe córki na utrzymaniu, z czego jedna jest lekko niepełnosprawna i musi brać lekarstwa za 300 złotych miesięcznie – mówi. – Ale zostałam na sześć lat i chyba już tu zostanę na zawsze.
Marzena sprząta pokoje hotelowe. I tak naprawdę ma na imię Marzanna. Ale woli, jeśli mówić do niej Marzena. – Wiesz, mojego prawdziwego imienia wszyscy raz w roku nienawidzą. Topią mnie każdej wiosny – mówi. I dodaje: – Wątpliwa przyjemność.
Ma 47 lat, nowotwór i czaszkę uzupełnioną metalową płytką po niedawnym wypadku samochodowym. To uzupełnienie zmieniło jej życie. Bo od operacji musi unikać lotnisk. Tłumaczenie się strażnikom i wyciąganie dokumentacji medycznej za każdym razem, to nie dla niej. Do Anglii przyjeżdża autobusem – z Krotoszyna, 32 godziny w jedną stronę.
Tułaczka mamy
- Nie jestem patriotką – zastrzega od razu. – Zmęczyła mnie Polska. Byłam tam biedna i doprowadzona do sytuacji, kiedy, żeby zachować dzieci przy sobie, musiałam je zostawić same i przyjechać tu. Przyjechałam tak, jak stałam. Bez telefonu, bez znajomości. Nawet bez paczki papierosów. W Polsce spotykały mnie wyłącznie upokorzenia. Ze strony byłego męża, który często zapominał o alimentach, ze strony urzędników, sądów, służby zdrowia. Mam nadzieję, że dojadą do mnie córki i też zostaną. Z mężami, czy bez.
Historia Marzeny jest przejmująca. To chodzący smutek, bo w maju pochowała najbliższą przyjaciółkę, której pękł krwiak w mózgu. Później dowiedziała się o czerniaku, miała operację. W końcu uderzyła samochodem w drzewo. Tu, w Anglii, za sześć lat nabierze praw emerytalnych. I co miesiąc królewski budżet wypłaci jej równowartość dwóch tysięcy złotych. W funtach. W Polsce po ostatniej reformie czekają na nią jeszcze dwie dekady pracy. Przez jej tułaczkę córki odmówiły pójścia na studia. – A z tobą mamo nie pracują koleżanki po studiach? Nie sprzątają pokojów? – pytały. Sprzątają. Jak raz większość pokojówek w wieku Marzeny to panie z tytułem magistra przynajmniej.
Marzena pali jak smok. Odpala jednego od drugiego. Za chwilę zauważam, że robię podobnie.
- Co to za papierosy? – interesuje się w pewnym momencie trzymaną przeze mnie paczką.
To taki testament, który zostawił mi Patryk, 20-letni kucharz, który zrezygnował z pracy zaszczuty przez kolegów-Polaków. Papierosy „Fest” z białoruską akcyzą kosztują w moim miasteczku trzy funty. Legalne „Marlboro” – niemal 10 funtów. „Festy” można kupić tylko w jednym sklepie, prowadzonym przez Pakistańczyka. Jest w nim mydło i powidło – dla Brytyjczyków artykuły kolonialne. Obok węgierskich zupek chińskich i pasty paprykowej kusi wchodzących sok Tymbark i kiełbasy z Sokołowa.
Pakistańczyk sprzedaje „Festy”, ale tylko pod warunkiem, że kupującego przyprowadzi znany klient. Sama sprzedaż odbywa się jak w filmie – sprzedawca trzyma papierosy przez ułamek sekundy i natychmiast wpycha je na siłę w ręce klienta. Jeśli się klient nie wykaże refleksem, to wyjdzie z niczym, a papierosy znikną pod ladą. Po pozbyciu się paczki papierosów Pakistańczyk inkasuje należność. Oczywiście, o paragonie nie ma mowy.
Bez względu na to, ile w nich nikotyny i substancji smolistych, zaprzyjaźniam się z nimi i bez wstydu zapominam o bardziej eleganckich papierosach, które paliłem w Polsce. Fajkę nabitą tytoniem zostawiam sobie na nocne spacery. W ciągu dnia budzi zbyt duże zainteresowanie i kolegów z pracy, i przyjezdnych Anglików.
Bójka z drzwiami od łazienki
Rzucanie palenia jest jak budowanie nowych związków. Można nabrać praktyki i w jednym, i w drugim. Tyle, że w pewnym wieku już się po prostu nie chce. Zresztą, na emigracji, papieros pełni – jeszcze bardziej, niż w Polsce – funkcję społeczną. Przy papierosie się plotkuje, papieros pozwala na zaczepienie obcej osoby pod byle pretekstem i nawiązanie rozmowy. Samotni, spracowani i często mieszani z błotem Polacy potrzebują pretekstów do zaczepiania takich bratnich dusz, żeby po prostu móc się wygadać, albo – często – napić wspólnie piwa.
I nie przeszkadzają ostrzeżenia o nadciągającym kataklizmie dla organizmu palacza. Nawet te brytyjskie – ze zdjęciami zżartych rakiem płuc, młodego człowieka na stole sekcyjnym, czy rąk młodej osoby wyglądających na ręce 100-letniej staruszki.
Z pewnością kiedyś rzucę – obiecuję sobie wychodząc na kolejnego papierosa, kiedy baraki imigrantów z Polski, Węgier, Słowacji i krajów bałtyckich pogrążają się we śnie. Zostały mi w paczce tylko cztery. Jutro, jak raz, czeka mnie wędrówka do Pakistańczyka.
Przed wyjściem dziarskim krokiem maszeruję do łazienki. Ciemne drzwi ubikacji w ciemnym przedpokoju są praktycznie niewidoczne – walę więc w nie twarzą z całej siły. W życiu nie byłem bardziej zdziwiony. Przez chwilę widzę wszystkie gwiazdy w naszej galaktyce…
No pięknie! Z nosa i z czoła płynie mi krew. Jak znam swoje szczęście, jutro będę miał solidną śliwę pod okiem i dołączę do licznych zastępów Polaków uznanych za bitnych ulicznych wojowników z pogrążonych we śnie miasteczek Wielkiej Brytanii. Trudno, jakoś się z tego wytłumaczę. W prawdę, oczywiście, nikt mi nie uwierzy.
To i tak jeszcze nie najgorzej, bo w ciągu dnia, w roztargnieniu, udaje mi się rzuć na ziemię sześćdziesiąt talerzy, ale potłuc z tego jeden. Wieczorem – zrzucam sześćdziesiąt kubków i zostaje z tego pięć.
Talerze przy moim zmywaku pakuje się do specjalnych elektrycznych suszarek, w które opuszcza się je po sprężynie wzdłuż ścianek. Sprężyna jest po to, żeby wypychać ponadprogramowe talerze z szuszarki.
W każdej przemysłowej zmywalni przez środek pomieszczenia biegnie rynna, ku której nachylają się podłogi z obu stron. To rozwiązanie, pomocne w sprzątaniu, jest jednak pułapką dla nieuważnych pomywaczy, o czym przekonałem się widząc, jak moja suszarka z talerzami mknie w stronę środka podłogi, żeby po chwili przewrócić się z hukiem i całą zawartością. Straty – jeden talerz. Pracodawca wziął pod uwagę taką stratę w swoim biznesplanie.
Nie przewidział jednak, że jednym rzutem polski imigrant pozbawi go 54 kubków. To spotyka mnie wieczorem, kiedy na odchodne dostaję bojowe zadanie umycia 400 kubków. Ustawiam je w specjalnych pojemnikach – jeden na drugim – i wkładam do maleńkiej zmywarki w niewielkiej kawiarni, gdzie mnie oddelegowano. Na szczęście jestem sam i kiedy łokciem strącam jeden z pojemników, nikt tego nie widzi. Upadek kubków brzmi dla mnie jak grzmot – później okazuje się, że w kuchennym jazgocie nikt go nie usłyszał.
Ja zaś odkrywam, że Albert Einstein pisząc w swoich teoriach względności o grawitacyjnej dylatacji czasu miał cholerną rację. Chodziło mu z grubsza o to, że w zetknięciu z grawitacją czas zwalnia.
I w jednym, i drugim przypadku kiedy na podłogę leciały porcelitowe naczynia – ciążąc ku niej siłą grawitacji właśnie – czas się zatrzymał. Wszystko zamarło – a ja mogłem w ułamku sekundy policzyć wszystkie mknące na spotkanie z naszą planetą naczynia. Co więcej – czas zwolnił na tyle, że mogłem z grubsza przewidzieć trajektorie tych talerzy i kubków, oraz, już później, ich skorup. Po upadku czas przyspiesza. Ja zaś zauważam, że właśnie przeprowadziłem doświadczenie potwierdzające przewidywania ojca współczesnej fizyki. Przeprowadziłem je dwukrotnie – w różnych warunkach. Czyli potwierdziłem teorię empirycznie.
Badam Węgrów
Dzisiaj, po pracy, jestem gościem w pokoju Tamasa, Węgra z którym już raz rozmawiałem o powodach jego emigracji. Tymczasowej emigracji, jak podkreśla.
- Potrzebuję twojej pomocy – proszę go jeszcze w drzwiach. – Chcę zbadać waszą grupę, pogadać z ludźmi, poznać ich historie. Muszę mieć twoje wsparcie, szczególnie w rozmowach z dziewczętami. Bo mam wrażenie, że jak je zaczepiam, to myślą, że moje pisanie o emigracji to lekka ściema, a tak naprawdę chodzi mi o szybki numerek. Jak wspominam, że mam dużo dzieci, poukładane, choć rozbite życie, to patrzą na mnie jak na czuba.
Tamas śmieje się. Ale obiecuje pomoc. Węgrzy są bardzo silną i zwartą grupą. Nie tylko tutaj, ale w całej Wielkiej Brytanii. Żyją innymi, niż Polacy marzeniami. Raczej nie politykują i większość z nich jednak chce wracać.
Inaczej, niż my, jadą na Wyspy od razu albo rodzinami, albo jako przyszłe małżeństwa. I tu zaczynają się schody.
- Te związki się rozpadają, małżeństwa też – mówi Tamas. – Nie wiem tak naprawdę z czego to wynika. Ludzie, którzy powinni być ze sobą do grobowej deski, którzy pasowali i pasują do siebie, raptem znajdują kogoś innego. Odchodzą od siebie. To są potężne dramaty.
Za ścianą pokoju Tamasa mieszka jego kolega. Przyjechał na południe Anglii ze swoją narzeczoną. Pracowali razem, planowali przyszłość, ślub. Aż pewnego dnia narzeczona powiedziała, że odchodzi. Odeszła dwa baraki dalej. Przyjaciel Tamasa, chłop wielki jak dąb, płakał całą noc jak dziecko.
- Wiesz, przez to że generalnie trzymamy się w kupie (choć tu akurat jesteśmy do tego zmuszeni przez okoliczności), żyjemy trochę jak w Big Brotherze. Wszyscy wszystko o sobie wiedzą, zacierają się tajemnice, zanika intymność – mówi. Nie podoba mu się to, co dzieje się w węgierskiej wspólnocie. I obiecuje mi, że wprowadzi mnie w środowisko. Dajemy sobie kilka dni.
List w butelce
Wczoraj w nocy wysłałem list do Polski. I do Neptuna. Przed wieczornym spacerem tknęło mnie, że jeśli trafię na odpływ, to warto będzie zapakować list do butelki i wrzucić do morza – takie niespełnione marzenie z dzieciństwa. List oczywiście pisany odręcznie. Postanowiłem pozdrowić Neptuna i tego, kto list wyłowi ze spokojnych wód kanału La Manche. Później, już na smutno, napisałem list do Polski – pożegnalny. Chyba jednak nigdy nie zechcę wracać do kraju, w którym siepacze ze stanu wojennego dożywają spokojnej starości a ludzie, zaszczuci brakiem pracy i perspektyw, zamieniają się w zawistne i lękliwe zwierzęta.
Kiedyś próbowałem wysyłać listy w butelkach. W latach 80. namówiony w „Teleranku” przez kapitana Baranowskiego, na koloniach nad Bałtykiem z uporem godnym lepszej sprawy wrzucałem codziennie po kilka butelek z listami. To były listy do Szwecji. Wrzucałem je, a one ani myślały odpływać. Wszystkie, jeden po drugim, fale wyrzucały na brzeg – głupiego robota. Nie poddawałem się, aż spisał mnie pewien milicjant, który ani nie uwierzył w moje opowieści o „Teleranku”, ani nie widział nic romantycznego w takiej formie korespondencji. Uznał mnie za niebezpiecznego chuligana, spisał z legitymacji szkolnej i za ucho zaprowadził do wychowawcy z kolonii. Od tamtej pory, do wczoraj, nie pamiętałem o listach w butelce.
Pomny doświadczeń z władzą ludową w Polsce lat 80. zanim wrzuciłem swój wczorajszy list, dokładnie rozejrzałem się za strażą wybrzeża Zjednoczonego Królestwa. I jednym z dwóch patroli policji z miasteczka.
Znajomy przez telefon mówi mi rano, że to pierwszy objaw szajby emigracyjnej. Personifikowanie kraju i odrzucenie. – Przejdzie ci – kwituje krótko. Ale chwilę później dodaje, że wcale nie ma na myśli zupełnego ozdrowienia. Raczej przejście w kolejny etap szaleństwa.
Dzisiaj tradycyjnie idę na wieczorny spacer. Z fajką nabitą tytoniem i kubkiem herbaty w ręku będę żegnał się z Polską i szeptał Brytanii obietnice. Tylko dlatego, że w ciemno przyjęła mnie w swoje troskliwe ramiona i staje się najpiękniejszym z moich marzeń…

Napisane przez: Pawel Pietkun
TRZECH PANÓW NA UCHODŹSTWIE. KUGUARZYCE
Chleb chlebowi nierówny. Rzucam się na głęboką wodę i godzę na sprzątanie pokoi hotelowych po godzinach. Może nie najszczęśliwiej, bo mój debiut w brytyjskim hotelarstwie zaczął się bólem głowy i złością. Skończył kolejnymi znajomościami i zaproszeniem na sobotni wieczór – na męski wieczór z cygarem w dłoni.

- Sprawa wygląda tak. Jutro przejdziesz szkolenie i będziesz członkiem drużyny marzeń, czyli w sytuacjach, kiedy będziesz potrzebny będziesz schodził ze zmywaka – tymi słowami Bev zaczynają się moje miłe złego początki. Bev była jednym z coachów na szkoleniu z uśmiechów i gestów obowiązkowym dla wszystkich pracowników mojej pierwszej brytyjskiej firmy. Być może decyzja kierownictwa to efekt mojej dyskusji na temat potrzeby uśmiechania się nad zmywakiem i gestów otwartości ze szmatą w dłoni.
Teraz będę bliżej klientów – to jeszcze nie pierwsza linia frontu, ale już nie prawie zamknięta kuchnia.
Zgadzam się z chęcią. Nie, nie dlatego, że marzyłem o sprzątaniu pokoi hotelowych, czy bezpośrednim kontakcie z brytyjską klasą średnią. Dzisiaj zaczyna się weekend dla dorosłych, o którym od dwóch dni mówi całe miasteczko pracowników. Nasłuchałem się opowieści o zabawach Brytyjczyków w takie święto i nabrałem ochoty na to, żeby zobaczyć te bachanalia na własne oczy. Znad zmywaka słabo to widać – wydało mi się, że słuszniej będzie zatrudnić się, przynajmniej na chwilę, w obsłudze gości.
Recepcja i kelnerzy odpadają – to stanowiska zarezerwowane dla pracujących przynajmniej drugi sezon. Zostaje szmata, tyle że sucha – do wycierania luster w pokojach.
Opierając się na całej wiedzy psychologicznej i posługując sztucznymi, a jakże – w końcu takich mnie tu nauczono – uśmiechami kierowanymi do młodej kadry kierowniczej, sugerowałem, że mogę się przydać na tym właśnie froncie. Zadziałało.
Nowa drużyna
Drużyna marzeń to zbieranina wszystkich zmęczonych dotychczasową ciężką fizyczną pracą, którzy dla radosnej odmiany chcieliby odpocząć przy innej ciężkiej fizycznej pracy. Nie jest to drużyna, która cieszy się szczególnym mirem w poszczególnych departamentach. Krótkie, kilkugodzinne, szkolenia dają jedynie taki efekt, że rzucony na głęboką wodę nowego i tymczasowego zajęcia imigrant, na pewno coś spieprzy i trzeba będzie po nim poprawiać.
Kiedy o poranku chwalę się poznanej niedawno Marzenie, z którą często palimy po sąsiedzku, widzę że ma mieszane uczucia. Opowiedziała mi historię swojego życia – a ja teraz będę komplikował jej pracę.
- Dobra, jak trzeba będzie to ci pomogę – rzuca.
Idziemy do pracy razem, we trójkę. Oprócz mnie i Marzeny idzie jeszcze Urszula. Na oko, rówieśniczka Marzeny. Też sterana życiem. Ale nie dochodzimy razem na odprawę – po drodze muszę zajść jeszcze do garderoby służbowej po odbiór nowego stroju. Na suchej szmacie będę latał w zielonej koszulce. Zawsze to jakiś awans – myślę sobie.
Już z koszulką dziarsko maszeruję na zmywak – sprawdzić, jak w zmienionej sytuacji wyglądają moje zmiany. I tu niemiłe zdziwienie, bo okazuje się, że od pięciu minut miałem być w pracy.
- Jesteś wpisany na zmianę. Zrobisz jak uważasz, dla mnie możesz do pracy nie przychodzić – tyle słyszę od Michała, byłego żołnierza a dziś kuchennego brygadzisty. Po krótkiej i nieprzyjemnej wymianę zdań na temat moich obowiązków, trafiam do Anglika Roba, młodego menedżera zmywarek. To on przygotowuje grafiki z godzinami pracy.
Rob, ku mojemu zdziwieniu, nie przyjmuje postawy konfrontacyjnej. Przeprasza za nieporozumienie.
- Najbliższe półtorej godziny pracujesz tutaj, później idziesz sprzątać pokoje – wyjaśnia. I dalej: – Już dzwoniłem do tamtego departamentu i wyjaśniłem. To była moja pomyłka.
Jeszcze chwilę wcześniej myślałem o tym, żeby strzelić młodego Anglika, ale tym wyznaniem mi imponuje. Nie pamiętam, żeby podobny sposób rozmowy spotkał mnie w polskich korporacjach.
Wzruszam ramionami i wędruję na zmywak. Półtorej godziny jeszcze zniosę. Zmywak w hałaśliwej kuchni ma jedną zaletę. Gra w nim radio, które co piątą, szóstą piosenkę puszcza coś, co mi się podoba.
Pod koniec mojej najkrótszej na emigracji zmiany idę do Michała podpisać listę obecności. Tu spotyka mnie druga niemiła niespodzianka. Niczego nie będę podpisywał. Czy to znaczy, że pracowałem za darmo?
- Jeszcze masz sześć minut pracy – mówi Michał.
- Sześć minut to akurat tyle, żebym zdążył się przebrać w zieloną koszulkę i doszedł do następnej – tłumaczę. – Bardzo się starałem, ćwiczyłem, ale nie posiadłem umiejętności bilokacji.
- Nie, nie. Ja cię puszczę wcześniej, wpiszę pełną godzinę, a mnie wezwą kierownicy na dywanik – ręką wskazuje jeden z przeszklonych pokojów. Dziwi mnie małość Michała. Sprawiał wrażenie sympatycznego żołdaka, a boi się nie wiadomo czego. Bo przecież nie prosiłem go o wpisywanie nieprawdy, tylko literalnie godzin, które odbębniłem przy zmywaku.
Po chwili już znam problem. Michał nie radzi sobie z angielskim – zna kilkadziesiąt podstawowych zwrotów i terminologię kuchenno-zmywakową. O Platonie z nim nie pogadam. To pewnie stąd lęk przed rozmową z menedżerami.
- Nie ważne, zapomnij – rzucam złośliwie, bo po angielsku, odwracając się na pięcie i łapiąc za klamkę. To jeszcze rozumie, ale uznaję rozmowę za zakończoną. Jest dla mnie drugim w ciągu ostatniej doby rozczarowaniem z Polaka. Wieczorem dzień wcześniej rozmawiałem z Kasią.
Kasia mieszka kilka segmentów ode mnie. Sprzedaje pracownicze obiady i na początku mówiliśmy do siebie wyłącznie po angielsku. Dopiero później orientuję się, że to Polka – kiedy mijając ją w drzwiach segmentu na rzucone ‘hi’ odpowiada: – Cześć.
Kasia niechętnie rozmawia o sobie, choć może to i lepiej. Dla niej powody emigracji są proste.
- Pracujemy tu z chłopakiem. I zarabiamy pieniądze, inwestujemy je i pomnażamy. Chcemy mieć jak najwięcej pieniędzy – opowiada.
- Tak po prostu? – pytam.
- Tak po prostu. Chcemy mieć dużo pieniędzy. Później pewnie wrócimy do Polski.
Na razie nie planują dzieci. Krótko rozmawiamy o inwestowaniu – w końcu znam się na tym. Pisałem o tym przez, lekko licząc, dekadę. Niechcący dowiaduję się, jakiego rodzaju inwestycje są interesujące dla Kasi i jej chłopaka. Krótkoterminowe ryzyko.
Nigdy nie potrafiłem traktować pieniędzy jako celu samego w sobie. Wzruszam ramionami i żegnamy się.
Te cholerne łóżka
Koniec końców trafiam do departamentu zajmującego się hotelami. Krótka odprawa ominęła mnie, bo spóźniam się pięć minut. Ale to nie szkodzi – dzisiaj będę robił za pomocnika, więc moja głęboka woda okazuje się co najwyżej norweskim fiordem. Trafiam do Roya. To trzydziestolatek, mieszkaniec miasteczka, Anglik z dziada pradziada. Tu, gdzie pracuję poznał swoją dziewczynę, imigrantkę z Węgier. I dlatego został na miejscu.
- Powiedzieli ci jak to robić? – pyta mnie i sam sobie odpowiada: – Pewnie, że ci powiedzieli. No więc, żeby to robić sprawniej, musisz lekko nagiąć zasady, czyli sprzątać w innej kolejności.
Roy zajmuje się myciem toalety w łazience, mnie kieruje do zmiany pościeli. Nawet lepiej – myślę sobie, aby po trzech kwadransach pozazdrościć Royowi.
Z niewiadomych powodów poszewki nie chcą współpracować z kołdrami. Kołdry zwijają się, kołtunią a ja po kilku minutach odkrywam, że spociłem się jak pedofil w „Smyku”. W segmencie, w którym pracujemy są dwa kilkupokojowe apartamenty, w każdym po pięć łóżek, czyli przede mną 10 kołder i ani pół pomysłu, jak z nimi wygrać. W końcu zamykam delikatnie drzwi do jednego z pokojów i przemawiam do kołdry literacką polszczyzną mówiąc jej co o niej myślę, i co z nią zrobię jeśli mi się nie uda. Przeklinam przez kilka minut ani razu się nie powtarzając i zauważam zaglądającego Roya.
- To bez sensu – mówię widząc uśmiechnięte oblicze Anglika. – Nie potrafię tego zrobić.
- Ja ci pokażę jak. Nauczyłem się od pewnej starszej pani, imigrantki z Polski – odpowiada i udziela mi krótkiego kursu powlekania kołder: – Dwa rogi chowasz tu, potem łapiesz z tej strony i robisz tak…
Roy trzepie kołdrą z góry na dół, trochę na boki. Po kilku sekundach wszystko jest zrobione.
- Inna twoja rodaczka, młoda dziewczyna łapała te rogi w taki sposób, że podnosiła do góry i poszewka sama najeżdżała na kołdrę – opowiada. Zgadzamy się po chwili, że to sposób nie dla mnie. Moja rodaczka miała prawie dwa metry. Przy moim wzroście musiałbym stanąć na łóżku, a właśnie naciągnąłem prześcieradło. Nic z tego!
Roy idzie sprzątać kuchnię a ja wracam do nieszczęsnych łóżek. W sumie zajmują mi godzinę, co w indywidualnych rozgrywkach na sprzątanie pokoju zdyskwalifikowałoby mnie w przedbiegach. Ale z Royem stanowiliśmy debel, więc poszło nam szybciej. Kiedy zjawia się dziewczyna mojego nowego kolegi, dowiaduję się, że teraz pójdę do innego segmentu, pomóc innym sprzątaczom. Wychodzę, bo co mi do tego, że Roy pewnie sprawdzi z dziewczyną, czy łóżka są dobrze zrobione.
W kolejnym segmencie pracują dwie młode dziewczyny. Dostaję oczywiście ścielenie łóżek, ale już się nie złoszczę bo przez okno widzę zbliżającą się ekipę do weekendowych bachanaliów.
Polowanie na murzynki
Część pań jest w lekkim negliżu. Te, które nie mają odsłoniętych ramion i dekoltów do pępka, noszą zwiewne przeźroczyste bluzki. Wszystkie uśmiechnięte i szczęśliwe. Między czerwonymi wargami lśni biel sztucznych szczęk. Niemal wszystkie mają po 60 lat i więcej. To kuguarzce!
O kuguarzycach dowiedziałem się niechcący z jakiegoś reportażu telewizyjnego. To starsze panie szukające spełnienia w ramionach młodzieńców mogących być ich synami, a często wnukami.Kilkadziesiąt metrów od pochodu pań, którym przygotowywałem łóżka zatrzymują się dwa auta. Wysiadają z nich obładowani alkoholem młodzieńcy – w większości czarni.
Kilkanaście minut później widzę kolejny pochód niewiast – tym razem młodszych, powiedzmy, że w moim wieku. Są wśród nich murzynki, co ma znaczenie dla tego, jak dzisiaj spędzę wieczór.
Nie, nie – wcale nie interesuję się chętnymi na przygodny seks, bogatymi (z mojej perspektywy, dorobkiewicza z Polski) murzynkami. Czego nie można powiedzieć o Marcinie, moim emigracyjnym przyjacielu, lingwiście, który na równi ze mną zasuwa na szmacie i zmywaku. Noc wcześniej rozmawiamy o kobietach. Przez rozmowę docieram do śladu sekretu Marcina.
- Nie lubię białych kobiet. Nie ma pięknych białych kobiet – nie wiem czemu każde zagajenie Marcina w obszarze relacji damsko-męskich (a czasem męsko-męskich) wywołuje na mojej twarzy uśmiech. – Gdyby tu teraz weszła do pokoju biała kobieta i się rozebrała do naga, to wyrzucił bym ją natychmiast.
- Nie, no przesadziłeś. Wśród białych kobiet jest tak samo wiele pięknych, jak wśród czarnych, czy Azjatek – czuję się w obowiązku stania w obronie rasy. Nie nadawałbym się na członka Ku-Klux-Klanu, ale tym razem Marcin powiedział głupotę. Wszystkie kobiety, które były mi bliskie, były ładne. I białe.
- Nie – krótko oponuje Marcin i wyjaśnia: – Azjatki najdłużej pozostają ładne, najpóźniej się starzeją. A murzynki, bez względu na wiek mają zawsze ładne twarze.
Gdzieś tam w rozmowie dowiaduję się, że Marcin miał w Polsce dziewczynę. Ale nie wspomina tego związku dobrze. I ani słowa więcej.
Martwię się o niego, bo od kilku dni chodzi coraz bardziej przybity. Rozmawiamy praktycznie wyłącznie o babach, często wzdycha do swojej dziewczyny z Manilii i wykonuje szereg telefonów do linii lotniczych w celu rezerwacji biletu. Chwilę temu wstał od talerza w połowie obiadu za funta (Marcin kupuje gotowe chińskie zestawy do podgrzania w cenie jednego funta) i wyszedł. Domyślam się, że poszedł zapolować na murzynkę. Życzę mu w myślach powodzenia – na kogo by nie trafił, w najgorszym wypadku będzie miała ładną twarz. Ja na bachanalia wybiorę się po zachodzie Słońca.
Jestem Polakiem
Kiedy godzinę wcześniej wracam z pracy Marcina nie ma w domu. Pewnie poszedł do miasta. Ale – o zgrozo! – drzwi od mieszkania stoją otwarte na oścież. Wchodzę mrucząc pod nosem to, co może mruczeć emigrant zastający otwarte na oścież mieszkanie.
- Tu jestem – słyszę z kuchni słowa rzucone po angielsku. I dalej po polsku: – Jestem Polakiem.
- Jakby było się czym chwalić – odpowiadam człowiekowi, który stoi w drzwiach z przepychaczem do zlewu. Rzeczywiście od kilku dni zlew w kuchni mieliśmy zapchany i stała w nim woda z tłuszczem. Żadnemu z nas nie chciało się do niego zabrać. W końcu Marcin poszedł do departamentu, który zajmuje się usterkami w barakach i zaprosił fachowca.
Mój nieoczekiwany gość to Mateusz, 33-latek i kolega po fachu, wydawca. W Polsce założył portal internetowy dotyczący aplikacji mobilnych i z sukcesem funkcjonuje na rynku. Płaci – co rzadkie nad Wisłą – za napisane artykuły.
Ale jak na razie własny biznes nie pozwolił mu na życie w Polsce. Trzy lata temu wyjechał z żoną na Wyspy i mieszkają tutaj zarabiając niewielkie pieniądze, które starczają im i na życie, i na odkładanie oszczędności. Szybko znajdujemy wspólny język. Też, podobnie jak ja, tęskni za krajem, który go nie chciał. Tylko, że jego tęsknota ewoluowała i dzisiaj ma inną, niż moja, naturę. – Lata na emigracji zmieniają – mówi ze smutkiem.
- W Polsce skończyłem politologię – opowiada. – Tu uczę się dalej. Kształcę się w zakresie znajomości win. Wino to moje hobby, moja pasja.
I nie, wcale nie chodzi o picie. Chodzi o znajomość win najlepszego gatunku.
- Somallierem raczej nie zostanę, ale jak skończę naukę, to zajmę się być może handlem winem – wyjaśnia. – Być może ruszę gdzieś do większego miasta w Anglii.
Czy zamierza wrócić do Polski? Wzruszenie ramion. Nie wie. Na razie, mimo tego, że nie może narzekać na biedę w Polsce, powrotu nie planuje. W naszym obozie zna prawie wszystkich Polaków.Pytam go o dziewczynę, którą widziałem w okolicznym sklepie. Zamiatała podłogę z twarzą smutną w najpiękniejszy sposób, jaki widziałem kiedykolwiek. Nie zmieniały tego nawet sztuczne uśmiechy, które kierowała do szefowej i klientów, choć opanowała je do perfekcji. Chciałem ją zagadnąć, ale bałem się, że zniszczę to zamyślenie na jej twarzy, więc machnąłem ręką.
- To Polka, miała na identyfikatorze napisane imię „Ewa”. W polskiej wersji – opowiadam. – Była w tak piękny sposób smutna.
- Tak, znam ją – odpowiada. – A smutek… Wiesz, ona nie lubi swojej pracy. Pracuje grubo poniżej swoich kwalifikacji…
- Jak wszyscy tutaj…
- Jak wszyscy.
Mateuszowi nie jest obca bieżąca sytuacja w kraju. Wie, co to jest portal 3obieg.pl, zna poprzedni, w którym pracowałem, i z którego odeszła cała redakcja. Proponuję herbatę.
- Nie, jestem w pracy. Muszę zaraz uciekać – wyjaśnia. I po chwili: – Słuchaj, umówmy się jutro na lampkę dobrego wina. Zapraszam do siebie…
- Nie piję alkoholu, ale przyjdę z przyjemnością
- Nie szkodzi. Zapraszam Cię w takim razie na dobre cygaro. Jestem również kolekcjonerem cygar.
Umawiamy się. Zanim wyjdzie dowiaduję się, że Mateusz zna Larry’ego, z którym odbyłem najkrótszą dotychczas rozmowę. Jest checkerem w moim nowym departamencie, czyli sprawdza, czy sprzątacze należycie posprzątali pokoje hotelowe. Larry jest moim sąsiadem, ale nigdy go nie widziałem.
Spotykam go w biurze, zaraz po skończonej zmianie. Wymieniamy się grzecznościami po angielsku. Zwraca uwagę jego znaczek służbowy. Pod imieniem ma napisane, że kocha taniec.
- Dobra, możemy mówić po polsku – płynnie przechodzi na polski. – Jestem Polakiem.
- To czemu masz na imię Larry? – interesuję się.
- Tak jest łatwiej – rzuca. Spieszy się. Na spotkanie się nie umówimy, bo dzisiaj wyjeżdża na kilka dni.
- Myślałeś o powrocie do Polski? – zatrzymuję go. Próbuję w te kilkadziesiąt sekund dowiedzieć się jak najwięcej.
- Zapomnij o Polsce – mówi. I, wychodząc, przez ramię opowiada, że uciekł przed długami, w które wpadł próbując zacząć zarabiać na życie. Świetnie go rozumiem. – Tu awansowałem po roku. Jestem checkerem – mówi i macha na pożegnanie.
Dzisiaj zmieniam plany na wieczór. Spacer z fajką zostawiam na późną noc. Wcześniej wybiorę się do centrum konferencyjnego. Popatrzę, jak bawi się brytyjska klasa średnia, kiedy przychodzi jej ochota na bachanalia.
Być może w mojej opowieści pojawi się wątek kryminalny. Marcin, mój kolega z pokoju, przekonywał mnie rano, że moja firma wlicza w straty przypadki śmiertelne pracowników sprzątających pokoje hotelowe. Bo oprócz kuguarzyc na weekendy dla dorosłych przyjeżdża tu również śmietanka angielskich rozbójników. Młodzi, gniewni, którym udało się wyjechać na weekend z rodzinnych domów piją na umór, sięgają po narkotyki i potrafią być niebezpieczni.
O przypadku śmiertelnym wśród pracowników nikt inny nie słyszał. – Ale w zeszłym roku wyleciał z balkonu jeden gówniarz – to Marzena. – Był pijany, ledwo stał, kołysał się. I wypadł. Zabił się na miejscu.
Przed samym wyjściem wchodzi Marcin. Nie, nie poszedł na murzynki. – Coś ci powiem – mówi nade mną. – Murzynki są ładne, ale z żadną też nie poszedłbym do łóżka.

Napisane przez: Pawel Pietkun